Mysłowice w kampanii prezydenckiej 2025 przypominają skrzyżowanie wiejskiego przystanku z miejskim słupem ogłoszeniowym – coś się dzieje, ale nie do końca wiadomo co, po co i z kim. Kandydaci na ostatniej prostej pokazują, jak różnie można rozumieć słowo „obecność”.
Zdecydowanie najgłośniejszy był Sławomir Mentzen, który zorganizował wiec w przestrzeni publicznej. Były transparenty, hasła o suwerenności, zapowiedzi rozprawienia się z „systemem” i oczywiście rzesza sympatyków – w większości młodych, pełnych energii i przekonanych, że zmiana zaczyna się od mema. Sam Mentzen jak zawsze charyzmatyczny, choć z treścią było już trudniej. Hasła mocne, konkretów brak – ale może to właśnie klucz do sukcesu?
Zupełnie inną strategię obrał Rafał Trzaskowski. Bez wielkich scen, bez fajerwerków, ale za to z ekipą, która od kilku dni przemierza Mysłowice z gazetkami i uśmiechem. Nie robią hałasu, nie blokują skrzyżowań, po prostu – rozmawiają. A w tych rozmowach: zdrowie, edukacja, klimat, czyli wszystko to, co zwykle wypada poważnie. Brzmi nudno? Może. Ale w czasach krzyku i chaosu taki spokojny ton może być dla wielu mieszkańców odświeżający jak wiosenny deszcz po kampanijnej suszy.
Niestety, Mysłowice doświadczyły też mniej przyjemnej strony kampanii. Banery Rafała Trzaskowskiego i Szymona Hołowni regularnie znikały lub zostawały ozdobione „alternatywnym graffiti”. Farba, nożyczki, a czasem po prostu brak kultury – klasyka kampanii niskich lotów. Sprawców oczywiście nie znaleziono, ale niesmak pozostał. A że demokracja na banerze się nie kończy, oba sztaby grzecznie wróciły do pracy – bez eskalacji, bez dram.
Grzegorz Braun, Szymon Hołownia i Karol Nawrocki chyba stwierdzili, że ich twarze mówią wszystko – bo poza nimi, rozwieszonymi na płotach i słupach, kampanii właściwie nie widać. Może to oszczędność? A może po prostu Mysłowice nie trafiły na ich GPS? Cokolwiek to było, trudno mówić o budowaniu więzi z mieszkańcami, kiedy jedyną formą kontaktu z wyborcą jest spojrzenie z plastiku.
Na tle ogólnopolskich emocji, Mysłowice kończą kampanię zaskakująco spokojnie. Żadnych skandali, wielkich konfrontacji ani politycznych bitew. Zamiast tego – kilka rozmów, trochę farby na banerze i próba pokazania, że da się jeszcze rozmawiać z ludźmi, a nie do ludzi. I choć może to nie „totalna petarda”, to jednak jakiś znak, że polityka wciąż może mieć ludzki wymiar.
Mateusz Partyka